Najpierw należy
                je zebrać. Właśnie, zebrać, a nie zerwać. I to zebrać,
                te, które już wykluły się ze sczerniałych łupin. Są
                jeszcze mokre. Bo i leżą wśród opadłych liści,
                wilgotnych, śliskich, już zaczynających butwieć. Trzeba
                je zanieść do domu, żeby tam trochę obeschły – lecz
                tylko trochę, na tyle, by już nie brudziły sokiem
                palców. Wtedy trzeba rozłupać jasne skorupki i wydobyć z
                nich mózgopodobny miąższ. Orzechowy w kolorze. Bo i
                jakiż inny kolor mógłby wchodzić w grę? Czy orzechy
                mogłyby być w kolorze śliwkowym? Dlaczegóż by nie mogły?
                Wszystko przecież zależy od tego, czy kolor śliwkowy
                byłby (lub jest) zbliżony do orzechowego. Lecz do
                którego orzechowego? Porzućmy jednak kolor, bo cóż ma
                kolor do smaku? W tym przypadku jeśli nie nic, to bardzo
                niewiele. W tym przypadku najważniejsza jest skórka. To
                że ona jest, a nie to jakiego jest koloru, bardziej lub
                mniej orzechowego. Jakiego by nie była, należy ją
                ściągnąć, albowiem jest gorzkawa. A ściąga się ją łatwo.
                Im świeższy orzech, tym łatwiej. Wtedy odsłania się
                biały, kruchy, delikatny, wcale nie gorzki, najbardziej
                orzechowy w smaku, miąższ. To interesujące, że im orzech
                suchszy, tym skórka mniej gorzka i tym trudniej ją
                zdjąć.... Dlatego trzeba się spieszyć. Gorycz skórki
                przenika do owego kruchego, białego jądra, a słodkość
                tego jądra przenika do skórki i tak coraz bardziej się
                jednoczą, spajają, stapiają. I jeszcze dlatego trzeba
                się spieszyć, że nie ma tu tych orzechów w nadmiarze, w
                obfitości. A wiewiórki bynajmniej nie próżnują.